Autor: Gier Kerstin
Wydawnictwo: Egmont ISBN: 978-83-237-3438-3
Tłumaczenie: Janiszewska Agata
Format: 14.0x21.0cm (jeśli to kogoś obchodzi :D )
Liczba stron: 344
Oprawa: Miękka (z twardą się jeszcze nie spotkałam)
Wydanie: 2011 r.
Główni bohaterowie: Gwendolyn Shepherd, Gideon de Villiers, Charlotte Monrose, Leslie Hay, Grace Shepherd
No, a więc tak wyglądają jej okładki:
polska
niemiecka (oryginalna)
angielska...chyba :D
i jeszcze jedna (z tytułu widzę, że też angielska...lub amerykańska)
a tu znalazłam taką zlepkę okładek :) :
To by było na tyle jeśli chodzi o okładki. Przydałaby się jeszcze recenzja, ale sama nie odważę się na napisanie takowej, więc zapożyczę na bloga tę napisaną przez Catalinę. Ja znalazłam recenzję na stronie:
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/100215/czerwien-rubinu
Ale jest ona również dostępna pod tym adresem:
http://kawa-z-cynamonem-recenzje.blogspot.com
http://kawa-z-cynamonem-recenzje.blogspot.com
Miłego czytania:
"Dzień jak co dzień. Wracasz pieszo do domu ze szkoły lub pracy. Pogoda jest całkiem ładna. No, może mogłoby być nieco bardziej słonecznie, ale i tak nie ma na co narzekać. Nie spodziewasz się niczego szczególnego. Żadne niepokojące znaki na niebie i ziemi nie zwiastują zaskakujących, katastrofalnych wydarzeń. Nie rozpętała się wichura i nie zanosi się na burzę. Dumny, czarny kot nie przemaszerował Ci przed nosem. To nawet nie jest piątek trzynastego. Po prostu kolejny zwyczajny dzień. Zmęczenie coraz bardziej daje o sobie znać, dlatego przyspieszasz kroku, by jak najszybciej znaleźć się w domu. W pewnym momencie czujesz nagły i silny skurcz żołądka. Nie masz pojęcia, co mogło spowodować ten gwałtowny atak mdłości. Zupełnie jakbyś przed chwilą przejechała się na gigantycznej, górskiej kolejce, która zrobiła co najmniej o trzy okrążenia za dużo. Przystajesz na chwilę, zamykasz oczy i próbujesz jakoś dojść do siebie. Chwilę później nieprzyjemne odczucie znika. Z ulgą podnosisz powieki i zdajesz sobie sprawę, że coś jest nie tak. Ulica, na jakiej stoisz, wcale nie przypomina tej, którą szłaś przed paroma sekundami. Wzdłuż drogi ciągną się okazałe, monumentalne domy, które bardziej przypominają pałace niż charakterystyczne dla miejskiego krajobrazu bloki. W dodatku te staroświeckie latarnie. Spoglądasz w dół i zamiast czarnego, gładkiego asfaltu widzisz ulicę zbudowaną z ciężkiego, szarego bruku. Z konsternacji wyrywa Cię złośliwy chichot. Obok przechodzi właśnie grupka dziewcząt ubranych w długie, eleganckie suknie, z kapeluszami na głowach i fikuśnymi parasolkami w dłoniach. Twój strój dziwi je i bawi, dlatego kilkakrotnie się obracają. W głowie rodzi Ci się zupełnie absurdalna myśl. To niemożliwe. Nieprawdopodobne. Niezgodne z prawami natury. A jednak stało się. Wszystko wskazuje na to, że przeniosłaś się w czasie i wylądowałaś w początkach XIX wieku…
Niewiarygodne i przerażające, prawda? Nawet trudno mi wyobrazić sobie, co bym zrobiła w takiej sytuacji. Mniej więcej coś takiego przytrafiło się niejakiej Gwendolyn Shephard – zwykłej szesnastolatce, mieszkającej w Londynie wraz ze swoją nieco zwariowaną rodziną. Dziewczyna z dnia na dzień dowiaduje się, że ma gen podróży w czasie i może przenosić się w przeszłość. Cała ta sprawa nie wygląda jednak tak fantastycznie, jakby się mogło wydawać, ponieważ przeskoki w czasie nie podlegają kontroli Gwendolyn. Ów dar stanowi dla niej raczej problem niż wyróżnienie i, jak łatwo się domyślić, nie jest zachwycona z racji jego posiadania. Tym bardziej, że wszyscy byli przekonani, iż to jej kuzynka, Charlotta posiada gen i to ona od dzieciństwa była przygotowywana do roli podróżniczki w czasie. O Gideonie – drugim podróżniku w czasie – również trudno powiedzieć, żeby był zadowolony ze zmiany towarzyszki z Charlotty na Gwendolyn. Ale bez niej nie będzie w stanie wykonać powierzonej mu niebezpiecznej misji.
Zapomniałam dodać, że Gwendolyn ma to szczęście i jest główną bohaterką rewelacyjnej powieści niemieckiej pisarki, Kerstin Gier pt.: „Czerwień rubinu”, będącej pierwszą częścią „Trylogii czasu”. Muszę przyznać, że jeszcze przed lekturą tej książki, wiązałam z nią bardzo duże nadzieje. Najpierw zakochałam się w przepięknej okładce, która od początku działała mi na wyobraźnię. Dodatkowo entuzjastyczne recenzje innych czytelników utwierdziły mnie w przekonaniu, iż powieść ta przypadnie mi do gustu. Na szczęście nie zawiodłam się. Można nawet powiedzieć, że wręcz przeciwnie: książka oczarowała mnie jeszcze bardziej, niż się tego spodziewałam.
Z niecierpliwością czekałam chwili, w której będę miała możliwość przeczytać tę powieść. A gdy w końcu dostałam ją w swoje ręce, nie mogłam się powstrzymać, żeby od razu nie zacząć czytać. Dosłownie wzięłam ją do rąk i nie wypuściłam aż do ostatniej kartki. Bardzo rzadko zdarza mi się przeczytać książkę od początku do końca, bez żadnych przerw w trakcie lektury. Właściwie było tylko kilka takich pozycji w moim życiu, które połknęłam na raz. Taka lektura musi być bowiem nie tyle wciągająca, co wręcz pochłaniająca. Spędziłam z „Czerwienią rubinu” kilka naprawdę przyjemnych godzin, podczas których zapomniałam o całym otaczającym mnie świecie. Gdyby w ciągu tego czasu zadzwonili do mnie Robert Pattinson, Taylor Lautner albo nawet Kristen Stewart z zaproszeniem na randkę – odmówiłabym. Natychmiast. Bez wahania. O ile w ogóle odebrałabym telefon… Mówię poważnie!
„Czerwień rubinu” wciąga praktycznie już od pierwszej strony. Opowiada historię tak niebanalną, pełną tajemnic i niespodziewanych zwrotów akcji, że odłożenie jej choćby na chwilę graniczy z cudem. A cuda, jak wiemy, rzadko się zdarzają. Po raz pierwszy cieszyłam się z tego faktu, ponieważ nie miałam najmniejszej ochoty rozstawać się z nią nawet na moment. Jeszcze długą chwilę po skończeniu lektury tęsknie wpatrywałam się w okładkę. Pierwszą myślą, jaka pojawiła się w mojej głowie, była oczywiście ta o kupnie kolejnego tomu (który w tej chwili już czeka na półce). Potem w mojej głowie zapanował taki chaos myśli, że trudno mi stwierdzić ich dalszą kolejność. Wiem na pewno, że pomyślałam o tym, iż dawno tak dobrze nie bawiłam się przy lekturze.
Co tu dużo ukrywać: jestem w tej książce po prostu zakochana. Postacie, które wykreowała autorka, są w większości ciekawymi, wyrazistymi osobowościami. Od początku zapałałam ogromną sympatią do Gwen, ponieważ bardzo różni się ona od modelu sztampowej bohaterki fantastyki młodzieżowej. To dziewczyna inteligentna, zabawna, trochę sarkastyczna i złośliwa (ale tylko gdy wymaga tego sytuacja). Bardzo polubiłam również jej najlepszą koleżankę ze szkoły, Leslie, która jest wręcz wymarzoną przyjaciółką dla każdej dziewczyny. W powieści nie brakuje oczywiście ponad przeciętnie przystojnego chłopaka. W „Czerwieni rubinu” tę rolę odgrywa Gideon de Viliers. Mogę z ręką na sercu powiedzieć, że bez żalu odmówiłabym randki całej obsadzie „Zmierzchu”, ale Gideonowi – nigdy. Jednak największe wrażenie w całej powieści zrobiła na mnie sama fabuła, którą autorka tak doskonale dopracowała. Mimo że tempo akcji było zawrotne, nie zabrakło interesujących szczegółów z życia podróżników w czasie. Kerstin Gier potrafi po mistrzowsku budować napięcie. Akcja pierwszego tomu urywa się w emocjonującym momencie, przez co naprawdę nie wiem, jak wytrzymam do lektury następnej części.
Na koniec muszę was przed tą książką ostrzec. Pod żadnym pozorem nie zaczynajcie jej czytać w wieczór przed jakimś ważnym sprawdzianem czy egzaminem. Dlaczego? Bo wówczas możecie być niemal pewni, że nie przygotujecie się zajęci lekturą, a w konsekwencji ten egzamin oblejecie. Chociaż wobec wciągającej mocy tej lektury nawet oblany egzamin niewiele znaczy. Chyba, że to matura. Podsumowując: rzućcie wszystko i czytajcie, ewentualnie poczekajcie do czasu, aż zdacie już tę nieszczęsną maturę."
"Dzień jak co dzień. Wracasz pieszo do domu ze szkoły lub pracy. Pogoda jest całkiem ładna. No, może mogłoby być nieco bardziej słonecznie, ale i tak nie ma na co narzekać. Nie spodziewasz się niczego szczególnego. Żadne niepokojące znaki na niebie i ziemi nie zwiastują zaskakujących, katastrofalnych wydarzeń. Nie rozpętała się wichura i nie zanosi się na burzę. Dumny, czarny kot nie przemaszerował Ci przed nosem. To nawet nie jest piątek trzynastego. Po prostu kolejny zwyczajny dzień. Zmęczenie coraz bardziej daje o sobie znać, dlatego przyspieszasz kroku, by jak najszybciej znaleźć się w domu. W pewnym momencie czujesz nagły i silny skurcz żołądka. Nie masz pojęcia, co mogło spowodować ten gwałtowny atak mdłości. Zupełnie jakbyś przed chwilą przejechała się na gigantycznej, górskiej kolejce, która zrobiła co najmniej o trzy okrążenia za dużo. Przystajesz na chwilę, zamykasz oczy i próbujesz jakoś dojść do siebie. Chwilę później nieprzyjemne odczucie znika. Z ulgą podnosisz powieki i zdajesz sobie sprawę, że coś jest nie tak. Ulica, na jakiej stoisz, wcale nie przypomina tej, którą szłaś przed paroma sekundami. Wzdłuż drogi ciągną się okazałe, monumentalne domy, które bardziej przypominają pałace niż charakterystyczne dla miejskiego krajobrazu bloki. W dodatku te staroświeckie latarnie. Spoglądasz w dół i zamiast czarnego, gładkiego asfaltu widzisz ulicę zbudowaną z ciężkiego, szarego bruku. Z konsternacji wyrywa Cię złośliwy chichot. Obok przechodzi właśnie grupka dziewcząt ubranych w długie, eleganckie suknie, z kapeluszami na głowach i fikuśnymi parasolkami w dłoniach. Twój strój dziwi je i bawi, dlatego kilkakrotnie się obracają. W głowie rodzi Ci się zupełnie absurdalna myśl. To niemożliwe. Nieprawdopodobne. Niezgodne z prawami natury. A jednak stało się. Wszystko wskazuje na to, że przeniosłaś się w czasie i wylądowałaś w początkach XIX wieku…
Niewiarygodne i przerażające, prawda? Nawet trudno mi wyobrazić sobie, co bym zrobiła w takiej sytuacji. Mniej więcej coś takiego przytrafiło się niejakiej Gwendolyn Shephard – zwykłej szesnastolatce, mieszkającej w Londynie wraz ze swoją nieco zwariowaną rodziną. Dziewczyna z dnia na dzień dowiaduje się, że ma gen podróży w czasie i może przenosić się w przeszłość. Cała ta sprawa nie wygląda jednak tak fantastycznie, jakby się mogło wydawać, ponieważ przeskoki w czasie nie podlegają kontroli Gwendolyn. Ów dar stanowi dla niej raczej problem niż wyróżnienie i, jak łatwo się domyślić, nie jest zachwycona z racji jego posiadania. Tym bardziej, że wszyscy byli przekonani, iż to jej kuzynka, Charlotta posiada gen i to ona od dzieciństwa była przygotowywana do roli podróżniczki w czasie. O Gideonie – drugim podróżniku w czasie – również trudno powiedzieć, żeby był zadowolony ze zmiany towarzyszki z Charlotty na Gwendolyn. Ale bez niej nie będzie w stanie wykonać powierzonej mu niebezpiecznej misji.
Zapomniałam dodać, że Gwendolyn ma to szczęście i jest główną bohaterką rewelacyjnej powieści niemieckiej pisarki, Kerstin Gier pt.: „Czerwień rubinu”, będącej pierwszą częścią „Trylogii czasu”. Muszę przyznać, że jeszcze przed lekturą tej książki, wiązałam z nią bardzo duże nadzieje. Najpierw zakochałam się w przepięknej okładce, która od początku działała mi na wyobraźnię. Dodatkowo entuzjastyczne recenzje innych czytelników utwierdziły mnie w przekonaniu, iż powieść ta przypadnie mi do gustu. Na szczęście nie zawiodłam się. Można nawet powiedzieć, że wręcz przeciwnie: książka oczarowała mnie jeszcze bardziej, niż się tego spodziewałam.
Z niecierpliwością czekałam chwili, w której będę miała możliwość przeczytać tę powieść. A gdy w końcu dostałam ją w swoje ręce, nie mogłam się powstrzymać, żeby od razu nie zacząć czytać. Dosłownie wzięłam ją do rąk i nie wypuściłam aż do ostatniej kartki. Bardzo rzadko zdarza mi się przeczytać książkę od początku do końca, bez żadnych przerw w trakcie lektury. Właściwie było tylko kilka takich pozycji w moim życiu, które połknęłam na raz. Taka lektura musi być bowiem nie tyle wciągająca, co wręcz pochłaniająca. Spędziłam z „Czerwienią rubinu” kilka naprawdę przyjemnych godzin, podczas których zapomniałam o całym otaczającym mnie świecie. Gdyby w ciągu tego czasu zadzwonili do mnie Robert Pattinson, Taylor Lautner albo nawet Kristen Stewart z zaproszeniem na randkę – odmówiłabym. Natychmiast. Bez wahania. O ile w ogóle odebrałabym telefon… Mówię poważnie!
„Czerwień rubinu” wciąga praktycznie już od pierwszej strony. Opowiada historię tak niebanalną, pełną tajemnic i niespodziewanych zwrotów akcji, że odłożenie jej choćby na chwilę graniczy z cudem. A cuda, jak wiemy, rzadko się zdarzają. Po raz pierwszy cieszyłam się z tego faktu, ponieważ nie miałam najmniejszej ochoty rozstawać się z nią nawet na moment. Jeszcze długą chwilę po skończeniu lektury tęsknie wpatrywałam się w okładkę. Pierwszą myślą, jaka pojawiła się w mojej głowie, była oczywiście ta o kupnie kolejnego tomu (który w tej chwili już czeka na półce). Potem w mojej głowie zapanował taki chaos myśli, że trudno mi stwierdzić ich dalszą kolejność. Wiem na pewno, że pomyślałam o tym, iż dawno tak dobrze nie bawiłam się przy lekturze.
Co tu dużo ukrywać: jestem w tej książce po prostu zakochana. Postacie, które wykreowała autorka, są w większości ciekawymi, wyrazistymi osobowościami. Od początku zapałałam ogromną sympatią do Gwen, ponieważ bardzo różni się ona od modelu sztampowej bohaterki fantastyki młodzieżowej. To dziewczyna inteligentna, zabawna, trochę sarkastyczna i złośliwa (ale tylko gdy wymaga tego sytuacja). Bardzo polubiłam również jej najlepszą koleżankę ze szkoły, Leslie, która jest wręcz wymarzoną przyjaciółką dla każdej dziewczyny. W powieści nie brakuje oczywiście ponad przeciętnie przystojnego chłopaka. W „Czerwieni rubinu” tę rolę odgrywa Gideon de Viliers. Mogę z ręką na sercu powiedzieć, że bez żalu odmówiłabym randki całej obsadzie „Zmierzchu”, ale Gideonowi – nigdy. Jednak największe wrażenie w całej powieści zrobiła na mnie sama fabuła, którą autorka tak doskonale dopracowała. Mimo że tempo akcji było zawrotne, nie zabrakło interesujących szczegółów z życia podróżników w czasie. Kerstin Gier potrafi po mistrzowsku budować napięcie. Akcja pierwszego tomu urywa się w emocjonującym momencie, przez co naprawdę nie wiem, jak wytrzymam do lektury następnej części.
Na koniec muszę was przed tą książką ostrzec. Pod żadnym pozorem nie zaczynajcie jej czytać w wieczór przed jakimś ważnym sprawdzianem czy egzaminem. Dlaczego? Bo wówczas możecie być niemal pewni, że nie przygotujecie się zajęci lekturą, a w konsekwencji ten egzamin oblejecie. Chociaż wobec wciągającej mocy tej lektury nawet oblany egzamin niewiele znaczy. Chyba, że to matura. Podsumowując: rzućcie wszystko i czytajcie, ewentualnie poczekajcie do czasu, aż zdacie już tę nieszczęsną maturę."
Chciałabym zaznaczyć, że absolutnie nie przywłaszczam sobie w żadnym stopniu tej recenzji, a jedynie udostępniam dzieło pewnej dziewczyny, gdyż bardzo mi się ono spodobało :)
A więc jeżeli jeszcze nie czytaliście "Czerwieni Rubinu", to naprawdę gorąco zachęcam.
Która część trylogii podobała się Wam najbardziej?